Nadszedł dzień pożegnania Dursi i ruszenia na południe. Wybraliśmy opcję dzieloną - dojazd do Sarandy z jedną nocą w Gjirokastrze.
Jak już wiedzieliśmy rozkładu nie ma. Ale dzień wcześniej miły pan powiedział, że chyba co godzinę jedzie coś do Sarandy. No i nie z głównego dworca, tylko z plaży. To i tam się udajemy. Na dworcu mówią, że nie na dworcu ale obok. Po wcześniejszych dniach podróży moim jedynym marzeniem jest klima. Po kwadransie rzeczywiście jest i bus. Mini bus. Ale klima działa więc choć mamy 2 miejsca na nas troje to jedziemy. Było szybciej niż się spodziewaliśmy. 3,5 godziny. Najmłodsza jak zwykle dzielna. Choć taka długość przy małej ilości miejsca była okraszona małą dawką Angry Birds. Na miejscu z innymi z zagranicy jedziemy taksówką na górę Gjirokastry i już witamy nasz hotel o wdzięcznej nazwie relaks. Miasto już od wejścia wygląda fantastycznie.
Chwila odpoczynku i jak to u nas jedzenie. Poszliśmy do polecanej rodzinnej Kujtimi z miejscową kuchnią. Zamawiamy jedną trzecią menu. Jagnięcina, kofta wołowa i wege. Qufti czyli miejscowy zapiekany ryż z miętą w jajku. Do tego oczywiście sałatki, grillowane warzywa i zimne piwo. Jedzenie fenomenalne. Jagnięcina najlepsza do tej pory i podana również -jak przypuszczam- z serduszkiem. Urzekło moje serce. Jak to w Albanii taki obiad po królewsku dla trzech osób to około 2000 leków czyli 60pln :-) ubolewamy tylko lekko, że Najmłodsza w tych rarytasach choć coś jadła to marzy znów o spaghetti pomodoro (jak każdego dnia).
Upał znów konkretny. Wspinamy się na twierdzę, która podobnie jak miasteczko wygląda wspaniale. Mury, wieża zegarowa, ogromna przestrzeń otoczona górami powinna zrobić wrażenie nawet na mało wrażliwych na widoki. Nas powala. Najmłodszą też. Choć wszyscy marzymy o cieniu. Przechadzamy się jeszcze trochę i ledwo żywi siadamy na kawę. Gjirokastra ma niebywałe kolory, białe kamienne domy, szare kamienne dachy i brukowane uliczki zalane słońcem powodują, że miasto wydaje się całe świecić. Oglądanie miasta to kilka godzin spaceru, ale podobnie jak w Beracie, klimat miejsca powoduje, że chętnie zostaje się dłużej. Szkoda tylko, że zawieszona nad miastem twierdza wieczorem jest praktycznie niewidoczna i nieoświetlona.
Pod wieczór Najmłodsza wygania mnie z pokoju (bo jak oznajmia chce sobie w spokoju wypić z tatą piwo i porysować) ruszam na biegowy podbój miasta. Jak na panujący upał i Lepszą Połowę kuszącą piwem fakt, że w ogóle wychodzę uznaję za sukces. Zbiegam do miasta na stadion widziany z twierdzy, ale niestety pomimo prób własnych i wielu życzliwych taksówkarzy i kilku rundkach nie znajduje wejścia. Nie pozostaje mi nic lepszego jak wbiec po pionowej drodze do hotelu. Kilometr drogi, litr potu i jestem na górze. Nawet na górze panowie w knajpach biją mi brawo-pewnie nie często ktoś tam wbiega :-)
Następnego dnia jedziemy już dość blisko do Sarandy (busy jadą jak jadą, ale dość często, my trafiamy od razu i to na całkiem pusty), gdzie wreszcie możemy być ludzkimi rodzicami i dać dziecku i sobie posiedzieć na plaży. A trzeba przyznać, że morze Jońskie jest przepiękne. Woda krystaliczna. I plaże nie są wcale takie overcrowded jak twierdzi przewodnik. Ten kto go pisał nigdy nie był we Władysławowie. Sama Saranda to po prostu kurort. Pozostałe ruiny są wciśnięte między budynki. Promenada jest i nawet da się nią chodzić. I co ciekawe najwięcej miejsca na plaży było po środku promenady. Bardzo nas to zaskoczyło.
Sama droga z Gjirokastry do Sarandy jest godna zobaczenia. Jak to na Bałkanach wiedzie przez góry. Widoki niezwykłe, a i emocje rosną w trakcie przejazdu choć droga jest bardzo dobrej jakości i zabezpieczona, jeśli te kawałki betonu można tak nazywać.
Komentarze
Prześlij komentarz