Przypadek

Przypadek sprawił, że tak się wkręciłam w bieganie. Przypadek też zepsuł mi kolano. Przypadkiem, niezbyt się tego spodziewając bez biegania (i wielu innych sportów) okazuje się być ciężko.

Nie byłam w stanie przez kilka tygodni zebrać się do pisania. Bieganie po ortopedach, nawał pracy i całkowity psychiczny dół jakoś mnie do tego nie skłaniały. Ale dziś przyszła refleksja, że może jak napiszę to będzie łatwiej mi samej.

Drobna z pozoru kontuzja z Kazachstanu sprawiła, że od początku lipca nie biegam nawet 100 metrów, problemy z drugim kolanem powodują, że na rowerze jeżdżę niezbędne minimum. Nie wskazane są też kettle na nogi w pozycjach obciążających stawy i pływanie żabką. Został mi kraul i kontemplowanie życia. No i kajak jak pogoda pozwoli, i jakoś się do niego wgramolę Dobre i to może.



Wiedziałam od zawsze, że bezruch mi szkodzi więc staram się mimo wszystko jak to ja jakieś sporty uprawiać. Wiedziałam, że jak nie będę biegać może być ciężko, ale nie sądziłam, że przejdę taką sinusoidę emocji. Od nic-się-nie-stało, przez wszystko- jest-do-bani-ze-mną-włącznie, aż do dzisiejszego jeszcze-kiedyś-pobiegnę-w-Atenach-Maraton!

Czekam na ustalenie terminu operacji, i do tego czasu wiele nie porobię, po operacji też szału nie będzie. Ogólnie mnie to przytłoczyło, bo wizja jakiś dwóch lat to dla mnie wszechczas. Okazało się też, że w smutku człowiek jednak zostaje sam i sam musi sobie z nim radzić, bo mało kto jest w stanie zrozumieć co się dzieje w mojej głowie. Najczęściej słyszę - przecież to tylko czasowe, albo co gorsza - w końcu poleżysz sobie na kanapie. To jakby kopać leżącego. Wiem, że wszystko w dobrej wierze, ale jednak to nie to. 

Katastrofalne wizje w mojej głowie toczyły się dobry miesiąc, nie pozwalając mi uwierzyć, że bez biegania nadal jestem tą samą Mną. To pokazuje jak bardzo mnie to zmieniło przez te dwa lata. 

Wycieczka na rowerowe Kociewie Kołem dołożyła swoje kilka groszy. Przejechanie raptem 65 kilometrów obfitowało w ból oraz niemoc i choć cieszyłam się, że jednak dojechałam to ból trwał dwa dni i momentami był skrajnie nieprzyjemny. I wiem, że dojechałam tylko dlatego, że mam taki charakter jak to mój zespół ostatnio stwierdził - z kroplówką też uciekniesz ze szpitala. 

Ostatnie kilka dni niezwykle ciężkie w pracy, kiepski sen zaprowadziły mnie na dno moich rozważań i czuję, że dziś rano pierwszy raz od dłuższego czasu zrobiłam mały kroczek do góry, przypominając sobie moje własne słowa - nigdy się nie poddawaj. Więc teraz nie będzie o bieganiu, ale o walce z własnymi demonami, a może kiedyś będzie z tego historia o trudnym powrocie do biegania. Oby :)



Komentarze

  1. "Okazało się też, że w smutku człowiek jednak zostaje sam i sam musi sobie z nim radzić"
    za ten tekst zasługujesz na wpierdziel ode mnie

    "bo mało kto jest w stanie zrozumieć co się dzieje w mojej głowie."
    na szczęście to "mało kto" Cię trochę uratowało

    i obyś zgadła kto pisał :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz