Albania - kraj niespiesznych orłów. Durres, Tirana

No to z rana żegnamy jezioro. Z okna taksówki, bo jak się okazało bus do Albanii jedzie jednak ze Strugi. Wiezie nas taksiarz poznany dzień wcześniej, jak się okazuje wielojęzyczny. Ma szefa Polaka jak pracuje w USA, więc słowo kurwa pada nierzadko :-)
Na dworcu szło dobrze, bilet, kawa. No i nadeszła godzina odjazdu, ale jak się okazało trzeba było potraktować ją swobodnie. Po ponad godzinie spóźnienia przybywa nasz bus. Dość pełny więc siedzimy razem. No ale jest klima. Przynajmniej na początku. Godzina na granicy. Pieczątek nie dali. Witamy nasz 29 wspólny kraj. Jest lepiej. Wraca klima. Wysiadają ludzie więc komfort rośnie. Od razu Najmłodsza stwierdza, że uwielbia autobusy. Czas mija na durnych zabawach i na myśleniu (tak, Najmłodsza oznajmia, że ja mogę spać, a ona pomyśli co by chciała robić). Z prawie 3-godzinnym opóźnieniem docieramy na miejsce. Witamy Durres, które będzie naszą bazą wypadową na kilka dni.

DURRES
I jaka jest nasza radość. Wcale nie ma dzikich tłumów. Za nieduże pieniądze zjadamy krewetki i wołowinę. Mieszkanie mamy z bajki i chyba zostaniemy tu na dłużej. Piękne, wielkie, a nasz host pomocny jak nikt wcześniej.
Godzina już niewczesna, więc ruszamy na plażę. I znów dość pusto. Woda przyjemna, ma dworze prawie 40 stopni. Piasek. Kąpiele bardzo udane. Ale, że zapada wieczór, to oglądanie reszty zostawiamy sobie na inną okazję.
Następnego dnia postanawiamy jednak zacząć od stolicy. Po której nie wiemy czego się spodziewać. Wszak Albania zaskakuje od przyjazdu. Wbrew opiniom mówią po angielsku, brudu nie było, nawet samochody wcale nie rozjeżdżają. No ale Tirana może być inna. Niemniej to blisko więc startujemy.


TIRANA
Na dworcu wita nas oczywiście pan tirana, tirana. Jak się okazuje próżno tu szukać budynku dworca czy rozkładu, ale jakoś to jeździ. Kolejne dni będą nas uczyły rozkładu na bieżąco. Niemniej do Tirany łatwo się dostać, autobusów dużo, jadą praktycznie co 30min, a do stolicy prowadzi autostrada. W Tiranie autobus staje na dworcu na przedmieściach, ale od razu mamy miejski do centrum i po kilku minutach stoimy na placu Skanderbega.
Temperatura jest okropna, ale miasto szokujące. Brudu próżno szukać. Jest bus pas, ścieżki rowerowe. Budynki zadbane. Może nie jest to miasto, które jak Rzym powali zabytkami, ale jest przyjemne.
Wychodzimy na wieżę zegarową (bezpłatne), rzut oka na miasto i piętrzącą się nad nim górę ponad 1600m. Zwiedzamy meczet (Najmłodsza uwielbia meczety, obstawiam, że to dywany tak działają), dostaję sukno na nogi, ale bez problemu wchodzę na ramiączka, pan z mecztu bardzo miły, mówi, że spokojnie możemy robić zdjęcia. Po chwili drogi trafiamy na deptak, na którym nie ma praktycznie nikogo. 



Dochodzimy oczywiście do szkaradnej piramidy Hodży. Przy okazji krótka lekcja historii dla nas i Najmłodszej.

To w ogóle to niezwykle fascynujący kraj. Mieszanka dawnych plemion Ilyryjskich, Greków, Włochów, Turków. Są tu zabytki pamiętające czasy przed naszą erą, mieszane z pozostałościami komunizmu. Włochy czuć na każdym kroku. Nawet knajpy głównie włoskie. Wizytujemy jedną z "pasta amore" i ze zdziwieniem zjadamy makarony, krewetki, wino, kawę, zostawiając mniej niż 50pln. Wszystko pyszne. To zdecydowanie kraj, w którym mogę się żywić :-)
Po jedzeniu znajdujemy taksówkę pod kolejkę liniową Dajti Express. Kosztuje nas to 800 denarów. Ale warto, kolejka jedzie około kwadransa pokonując ponad 4km, wspinając się na ponad 1200m.n.p.m. Widoki genialne, no i radość Najmłodszej bezcenna.



Wracamy już jakimś ciasnym i gorącym autobusem, ale na szczęście podróż krótka.

Komentarze