Przypadkiem w Prisztinie

Tak już mamy, że im dziwniejsze pomysły na wyjazdach, tym szybciej wchodzą w życie. No bo przecież mogliśmy posiedzieć dzień w Skopje tak po prostu.
No ale od razu przy opcji wyjazdu do Kosowa pojawia się myśl, że to kolejny kraj (choć trochę taki co go nie ma) i zawsze jakaś odmiana. Więc po porannej przebieżce lecimy na autobus do Prisztiny.
Już od razu dziwi nas, że tak dużo ludzi jedzie tam gdzie my. Bus pełny. Sama jazda w porządku. Autobusów jest masa co 1-2h. Na granicy czasu się trochę traci więc w sumie podróż trwa 2,5h.
Nie zaskakuje nas już, że tam tez upał. Ale za to zaskakuje nas to, że miasto żyje. Knajpa na knajpie. Mnóstwo ludzi. Nie turystów, tych jest tam raczej z umiarem.
Udaje nam sie zrobić spacer głównym deptakiem, kilka razy wykąpać sie w super fontannie. Trafiamy do okolicy meczetów, dwa w remoncie, wiekowe. Jeden czynny i pomimo strojów możemy wejść. Przerabiamy z Najmłodszą lekcję islamu. Po dywany, balkony, ambony, minarety. I czemu te nogi trzeba myć. Jak zwykle podziwiam jej chłonny jak gąbka umysł.
Hitowy pomnik z ponad 100 flagami, choć stał był przemalowany, więc rozrywka w zgadywanie flag nie poszła.
Bardzo przyjemne lokale, ceny niskie, za 50 pln można nakarmić i napoić w restauracji nawet takich żarłoków jak my.
Powrót trwa podobną ilość czasu, tuż za granicą nasz busik wydaje z siebie dźwięk peknietej opony, ale im nic nie straszne. Z gumą jedziemy kolejne kilkadziesiąt km i w centrum Skopje patrzymy sobie z czym jechaliśmy. Było warto. Ciekawe miejsce, choć nie zabytkowo. No i mamy pieczątki
A pieczątki cenna rzecz :-)






Komentarze