Magiczne święta inaczej

Nie mogłoby by inaczej. Już od lat tradycją jest brak przywiązania do polskiej stołowej tradycji obchodzenia świąt w naszym domu. Święta na ogół oznaczają miłe i szybkie wyjazdy. W tym roku nie mogło być inaczej. Padło na kapitalistyczną Brukselę. Może nie jest to miasto, które powala na kolana, ale z pewnością ma swój urok. Zwłaszcza w połączeniu z belgijskim piwem i belgijską czekoladą.

Pogoda nas nie rozpieszczała, ale na pocieszenie mieliśmy to, że choć połowa kwietnia w Polsce spadł śnieg, u nas było po prostu chłodno. Najmłodsza jak zwykle stanęła na wysokości zadania. Nie dość że wstała po 4 rano żeby już szykować się na samolot, to już pierwszego dnia przeszła z nami prawie 20 kilometrów. A właściwie chodzenie z małym plecaczkiem było naszą główną czynnością. Przeszliśmy miasto wnikliwie, nieszczególnie zaglądając do wnętrz, poza oczywiście standardowym Muzeum Browaru.





Urzekły nas pięknie przygotowane trasy rowerowe, niezwykłe i chyba najlepsze jaki piłam piwo. Od lat miłowałam czeskie lagery, ale to co mieliśmy okazję popróbować w Belgii zdecydowanie skłania nas do powrotu do Beneluxu. Najlepiej na rowerach. Różnorodność smaków i kolorów piwa wprawia w zachwyt niejednego konesera bursztynowego napoju. A jak się cały dzień pochodzi to zasłużony relaks smakuje dwa razy tak dobrze.

Ze względu na choroby niewiele przebiegłam w Brukseli, a szkoda bo piękne parki mieli. I wielkim zaskoczeniem były dla mnie tamtejsze górki. Nie wiem sama czemu zakładałam, że tam będzie płasko. Niemniej swoje kilometry przemierzyłam ciesząc się słońcem, na które udało mi się trafić, a które tej wiosny jest towarem deficytowym. Bruksela rozpoczęła też mój sezon wielkiej choroby, która trwała łącznie ze dwa tygodnie i od której forma padła dokumentnie.

Komentarze